Krystyna Janda:
Przez długie lata byłyśmy razem w Teatrze Powszechnym i zawsze Dusia była taką osobą, do której można było przyjść, zadzwonić w każdej sprawie, o każdej porze dnia i nocy. Taka święta Teresa Dusia Trafankowska. Wszyscy tak zawsze o niej myśleli, mówili. Wszyscy, ktokolwiek miał problem, wiedział, że jeżeli zadzwoni do Dusi, to Dusia go wysłucha, choćby o 4 nad ranem. Pomagała wszystkim, każdemu: bezdomnym, psom biegającym, kotom ze złamanymi nogami, kotom bez oczu, kotom z oczami, po prostu bez przerwy, każdego dnia przyciągała do teatru kogoś, kto potrzebował wsparcia, kto potrzebował rozmowy, uśmiechu. Była osobą absolutnie niezwykłą. Ja czasem miałam uczucie, że ona wszystko co ma, wszystko co zarabia, wszystko co wie, wszystko co rozumie oddaje innym. To było nieprawdopodobne. Nigdy właściwie nie mieszkała sama. Zawsze mieszkała u niej jakaś koleżanka, która czekała na mieszkanie, ktoś kto nie miał się gdzie przespać, to coś nieprawdopodobnego. Ja spotkałam ją… a właściwie za każdym razem jak ją widywałam, to wiedziałam, że spotkam się z jakąś historią ludzką przy niej się ogrzewającą. I to było nadzwyczajne, to było po prostu niezwykłe, bo ona była takim już prawie człowiekiem, istnieniem, które żyło po to, żeby innych wspomagać.
Najpierw zagrałyśmy razem w “Kotce na blaszanym dachu”, gdzie ona fantastyczną zupełnie rolę zrobiła. Po czym, pewnego dnia, narodził się pomysł, i to był m.in. Dusi pomysł, żeby zrobić “Na szkle malowane” Ernesta Brylla tak, żeby wszyscy się w teatrze zabawili i wszyscy spojrzeli na mnie, że ja mam zareżyserować. Bo się przyjaźniłam z Bryllem, bo też jakby wydawało mi się, że to jest dobry pomysł. I wtedy pamiętam, że Dusię obsadziłam w roli Śmierci. I Dusia wiedziała, że to jest bardzo ważna rola, że to jest… chciała to grać, ale pamiętam jak wstydziłam się jej powiedzieć, znaczy bałam się jej powiedzieć, że musi całą… całe dwa akty siedzieć na scenie plecami. A dopiero w trzecim akcie, na końcu, odwróci się i odbędzie się ten finał, Janosik ze śmiercią, taniec, i tak dalej. Ale wymyśliłam niestety dla niej rolę dość męczącą. I pamiętam jak jej to powiedziałam z lękiem, a ona powiedziała: “Jak to świetnie”… A ja mówię: (śmiech) “Ale nie będziesz mogła spojrzeć na to, nie będziesz mogła się obejrzeć”. A ona mówi: “Nie szkodzi, ale będę to wszystko słyszała… plecami”. I po prostu to jest aktorka, która się cieszyła… była aktorką, która się cieszyła z tego, że będzie nagle siedziała półtorej godziny plecami, zanim się odwróci i te 5 minut na końcu, z tym Janosikiem zatańczy ten taniec śmierci i zrobią ten finał.
Ja Dusię uwielbiałam. Uważam, że nie ma takich ludzi. I tak się cieszyłam jak potem odniosła taki sukces, taką popularność ogromną, dzięki temu, że zagrała tak lubianą przez widzów postać w serialu. To było dla niej wielkie szczęście. Co więcej, jeszcze na koniec była szczęśliwa też i prywatnie, była… była nareszcie pierwszy raz z siebie zadowolona… ze swojego wyglądu… jako kobiety. Cieszyła się, że przez to, że pracuje tak dużo to wymagają od niej atrakcyjności, że zaczęła o siebie dbać, czego nigdy nie robiła. Nigdy się nie ubierała, bo wszystkie pieniądze oddawała innym, nigdy nie dbała o to jak wygląda, bo już nie miała czasu, bo już musiała komuś biec pomóc. A od momentu kiedy zaczęła tak dużo grać dla telewizji nagle po prostu musiała o siebie zadbać i nagle była też i szczęśliwa jako kobieta, na koniec. Bardzo… bardzo to mnie wzruszało. Spotkała ludzi, którzy się do niej tak jakby przykleili na końcu, z którymi było jej dobrze. Była, była… była spełniona. Naprawdę… tak naprawdę dopiero przed śmiercią, te ostatnie lata były dla niej prawdziwie takie… musiała się odprężyć, już nie musiała martwić się o pieniądze, już nie musiała myśleć, jak przeżyć do pierwszego, co zwykle… co zwykle było jej utrapieniem bo, jak mówię, była rozdawczynią dóbr.
Dziękuję.
(transkrypcja z filmu Krystyny Jandy)
Foto: Andrzej Piasecki http://www.foksal.com.pl
Joanna Szczepkowska:
Dusia umierała na siedząco. Drobniutka, porcelanowa, przepiękna. Z telefonem komórkowym w ręku. Otoczona przyjaciółmi. Słuchała uważnie i była obecna. Na tyle, na ile mogła. Opowiadała o bólu. Zawsze dużo mówiła o tym, co się z nią dzieje, co się w niej dzieje, co chce zmienić. Dzieliła się. Teraz składała sprawozdanie z bólu.
Potem już chciała być tylko z najbliższymi. Każdy, kto u niej był, mówi, że to do końca była Dusia. Że nie wzięła roli Umierającej.
Może trzeba zacząć się tego uczyć? Może powinny powstać szkoły odchodzenia? Może trzeba zacząć myśleć o umieraniu tak, jak się myśli o rodzeniu? Jaka to różnica w gruncie rzeczy?
Dwa najważniejsze święta w życiu. Dwie granice, za którymi jest tajemnica.
Może trzeba do śmierci podejść z taką czułością jak do narodzin? Też wychodzi się z ciała. Może trzeba zmienić sposób patrzenia na umieranie? Zbliżyć się do niego, podejść z czułą ciekawością? Umierający z godziny na godzinę stają się mądrzejsi. Oddzielają się od masek, mitów, słów, od fałszu, który nas, żyjących, tak codziennie przytłacza. Czas dla nich jest długi jak dla motyla. Jeden dzień jak całe życie. Każdy oddech cenny. Może od umierających należy uczyć się życia? Niech Daria będzie pierwsza.
Joanna Szczepkowska
Fragment felietonu z “Wysokich Obcasów”
Hanna Karolak:
Każdy z nas miał swoją Duśkę, każdego obdarzała szczególną przyjaźnią, każdy rościł sobie do niej prawa.
Ale niezależnie od tego obrazu, który Daria zostawiła w naszych sercach, jedno było wspólne: Duśka żyła dla innych, myślała o innych, nawet wyzdrowieć chciała przede wszystkim dla innych.
Gdy w rozmowach z przyjaciółmi przekazywała “schedę”, jaką stanowiły zebrane przez nią pieniądze, nikt z nas nie chciał wierzyć, że jest to rodzaj ostatniej woli Duśki. Ale gdy jej zabrakło, grono przyjaciół potraktowało serio intencje Darii i wypatrywało owego Anioła Kojarzącego, który według teorii Dusi przysiadał od czasu do czasu na ramieniu każdego z nas i prowadził do miejsc i ludzi, do których powinniśmy dotrzeć, aby spełnić to, co stało się oczywiste: powołać do życia fundację Darii…
Hanna Karolak
Maciej Wojtyszko:
Jaka była Daria Trafankowska ?
Dobra.
Dobrocią tak naturalną i spontaniczną, że aż zaskakiwała.
W teatrze bezinteresowna życzliwość trafia się dość rzadko.
Są naturalne ludzkie zazdrości i zawiści, jest współpraca, trafia się życzliwość, ale o prostą dobroć nie tak łatwo.
Zdać do szkoły aktorskiej, uprawiać ten zawód i nie mieć w sobie egoizmu? Myśleć o innych, pokornie przyjmować to co przynosi los i odrzucać krytycyzm wobec innych?
Niezwykła była Daria i dlatego wraz z żoną napisaliśmy specjalnie dla niej “Hopka i Pamelę” – serial o dwójce nieznośnych stworków, utopców, które wprowadzają się do domu młodej dziennikarki i demolują jej życie.
Tylko Daria wydawała się nam wiarygodna jako ktoś, kto narzucające się małe potworki potraktuje jako coś naturalnego i wymagającego opieki. Tylko Daria miała w sobie wystarczający ładunek macierzyńskiej tolerancji, braterskiego przyzwolenia i pogody ducha by bez specjalnego zdziwienia zaadoptować dwa żabopodobne stworki. Serial powstał, ale jako że był to kolejny proces przemian w telewizji szybko zakończył żywot. Kolejna restrukturyzacja.
Daria naturalnie nie narzekała tylko z uśmiechem uznała fakt i szła nadal skacząc po górach, przeskakując pagórki…